Grzmi wprost... pioruńsko. Błyskawice raz po raz rozświetlają spowity w półmroku świat. Deszcz zaś leje rodem z Księgi Rodzaju. Taki, co to czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Ale bardziej zawzięty, jakby chciał te czterdzieści dni i czetrdzieści nocy w czterdzieści minut i czterdzieści sekund wypadać. Czy wypada? Wypada mieć nadzieję. Pytanie tylko, czy jak wypada, to będzie jeszcze ktoś, kto mógłby się cieszyć z pierwszego promyka słońca zza chmur. Może wszystko zatonie w, hmm, morzu bulgotu, a może bełkotu... A morze bełkotu zalewa nas wszakże coraz... dogłębniej. Nawet Wojciech Fumel się w to morze wpisuje, wpisując na klawiaturze te bełkotliwe słowa... choć czasem chciałby się widzieć niczym na wyspie jakowej... lecz wyspa coraz mniejsza, coraz znikomiej spod wody wyziera...
Lecz nie zlęknie się on, samotny rozbitek, i na morzu bełkotu wypłynie jeszcze treścią jak tratwą.